Ponieważ chcę na Goa poczekać do festiwalu filmowego, który odbywać się będzie w Panaji od 20-go do 30-go listopada postanowiłem zostać jeszcze te kilka dni na Goa. Nie chciałem już nadużywać gościny cudownych ludzi, jakimi są Monika i Vinayak przyjechałem do Calangute. W planie był Arambol, jednak z Calangute jest bliżej do Panaji i bardzo dobra komunikacja autobusowa, jeżdżą co kwadrans, wobec tego zdecydowałem się na to miejsce. Dlaczego po raz drugit? Cztery lata temu mój przyjaciel Robert namówił mnie na wyjazd do Indii i właśnie wtedy wylądowałem w Calangute. Monika przyjechała ze mną, żeby pomóc mi znaleźć kwaterę. Złaziliśmy się strasznie, ja z tobołami, które wrzynały się w ramiona, a ona w stanie błogosławionym. W końcu udało się znaleźć w miarę OK room. Gospodarz ma na imię Antonio, wieczorem zamówiłem coś do jedzenia w jego barze i zrobiłem furorę: jadłem nauczony przez Vinaya ręcamy, poczęstowałem słodyczami życząc happy Divali, które zapakowała mi na drogę Monika i Antonio od razu wyskoczył ze skrętem; taka fajka pokoju. W Calangute i Baga, które sąsiadują ze sobą ceny są kosmiczne, na ulicy słyszy się tylko: nu dawaj…, skolko stoit? Nu dawaju, bieriemy…Każda cena jest przez naszych „ukochanych” sąsiadów akceptowana i strasznie popsuli rynek. Jest ich tak dużo, że hindusi prześcigają się w promocjach, np. 1 piwo, drugie fri. Skorzystałem z tego i za 4 budwaisery zapłaciłem 120 Rs + VAT (?). W restauracji było super fri Wi-Fi i nadrobiłem zaległości, o czym już teraz wiecie (coś drgnęło na blogu). Mam pokój blisko plaży, jednak ta plaża nie nadaje się na kąpiele, odpoczynek i relaks. Brudna, brzydka i bez charakteru. Jutro wrzucę zdjęcia z plaży i z miasta. Na szczęście w okolicy jest kilka miejsc do zobaczenia, między innymi potężny fort, dlatego jutro wynajmę skuter i zwiedzę okolicę. Na zdjęcia; plis, poczekajcie.