Spakowałem się i autobusem z Panaji pojechałem do Mapusy (bilet 11 Rs), tam przesiadłem się w drugi autobus (25 Rs) i po niespełna dwóch godzinach byłem w Arambol. Znów trafiłem w największy ukrop z dwoma plecakami na garbie (kocham to…) Pierwsza rzecz – dotarłem pieszo ze wsi na plażę, druga to wypiłem coś zimnego i zostawiłem bagaże w pierwszej restauracji i poszedłem szukać kwatery. Coco chaty są od 250 rupii do 500. Te tańsze są bez łazienki (wspólne pawilony sanitarne z WC i prysznicem dla kilku chatek), te droższe są z łazienką. Zrobiłem sobie spacer wzdłuż plaży, nie spiesząc się – postanowiłem wyszukać sobie czegoś fajnego po wrażeniach noclegowych w Panaji. Opłacało się poszukać. Nowy murowany pawilon na skarpie z trzema pokojami. Jeszcze pachnie nowością, a wszystkie sprzęty z metkami. Pokój 400 Rs. Balkon z widokiem… Arambol jest równie atrakcyjny jak Palolem, może nawet fajniejszy. Poza Rosjanami słychać jeszcze inne europejskie języki. Plaża to dwie zatoki, pierwsza szeroka, długa (ok. 3 km), druga mniejsza, klimatyczna, położona pod klifem i jeziorkiem ze słodką wodą. Jest to dość sympatyczne, choćby z tego powodu, że po kąpieli w morzu nie trzeba biec pod prysznic, żeby spłukać sól z ciała, która osadza się cienką, białą warstwą na skórze, można zażywać kąpieli w jeziorku na zmianę z morzem. Odległość jednego od drugiego to niecałe sto metrów.